Ola Kuzemko zaprosiła Ewą Błachnio do swojego podcastu, w którym rozmawia z gośćmi o robieniu sztuki. Podczas godzinnej rozmowy była członkini kabaretu Limo opowiedziała m.in. o swoich trudnych początkach w stand-upie i rozczarowaniu ludzi, którzy byli przyzwyczajeni do łagodniejszej formy jej twórczości.
– Nawet najbardziej hardcorowe rzeczy można podać dobrze. Na tym polega kunszt, sztuka i rozwijanie warsztatu. Wywodzę się z kabaretu i w momencie kiedy zaczęłam robić stand-up, gdzie padają niecenzuralne słowa, tematyka bywa różna i dotyka średnio sympatycznych i luźnych wątków, to niektórzy widzowie, którzy przyszli na mnie jako kabareciarę, czuli się dotknięci i zawiedzeni. Czasem dają temu upust w komentarzach.
– Publiczność stand-upowa w Polsce ma już bardzo duży wybór różnego stand-upu i z kolei może czuć się zawiedziona, że to jest zbyt lekkie, jest za mało przekleństw i powinnam być najbardziej ordynarną stand-uperką ever. To kwestia podjęcia decyzji czego się chce, znalezienia złotego środka i odpowiedniego balansu. Jeśli artysta idzie za głosem, który go prowadzi, to publiczność w to wchodzi. Nawet jak to jest ostre i po bandzie, to wybaczy, a co więcej enjoyuje razem z artystą.
– Przez pierwsze 3-4 występy stand-upowe siadałam, ale nie na krześle. Po prostu po wyjściu nogi trzęsły mi się tak potwornie, że nie było co kopać się z koniem. Siadałam na scenie, tam, gdzie stałam, nawet tego nie komentując. Nie byłam gotowa, żeby tłumaczyć ludziom, że to duże wydarzenie w życiu artysty, który grał w zespole i zaraz dostanie wylewu. (…) Cieszę się, że tego doświadczyłam. Jestem dumna, bo przeszłam tę drogę bez niczyjej pomocy – podsumowała Ewa, która przyznaje, że dzisiaj nie ma już takich problemów.