Rafał Rutkowski: Boję się grać po Kacprze Rucińskim, Abelardzie, Lotku i Paczesiu

0

Rafał Rutkowski był gościem podcastu Wojciecha Herry. Prowadzący pytał go między innymi po jakiś stand-uperach boi się wychodzić na scenę. Komik wspominał również tragiczne początki Jacka Stramika.


Po kim boisz się grać?

Po Kacprze Rucińskim, Abelardzie, Lotku, Paczesiu. Występowałem po nich wielokrotnie, gdy prowadziłem imprezy. Są to mega zawodowcy i kozacy na scenie. Mają zawsze mocne żarty i mocne reakcje. To urodzone talenty, zwierzaki sceniczne, choć każdy ma inny styl.

Przed wyjściem na scenę wszyscy jesteśmy razem, przybijamy piątki i chcemy żeby dobrze poszło. Od momentu kiedy wychodzisz, jesteś rekinem, który chce zeżreć publiczność i kumpli za kulisami. Chcesz, żeby spadły im kopary. To są ciężkie, indywidualne, samcze zawody.

Jak wychodziłem po Rucińskim, to mówiłem mu „Kacper zrób tak, żebym ja miał ciężko”. Wychodził, rozpierdalał. Schodził i mówił „będziesz miał BARDZO ciężko”. Wtedy ja byłem absolutnie zesrany i wznosiłem się na 150% możliwości. Dawałem z siebie wszystko, bo wiedziałem, że mogę zginąć. To nieprawdopodobne, jak oni motywują. Super jest przyglądać się ich pracy. Bardzo dużo się od nich nauczyłem.

Czyli wolisz wyjść po kimś słabszym czy po kimś kto zmiażdżył?

Jeżeli jest to wieczór gdzie występuje wielu komików, to wszyscy są oceniani. To jest jak zawody modelek, która jest ładniejsza lub gladiatorów, który lepiej zabije tygrysa. Chcesz wtedy wypaść jak najlepiej, więc wyjście po kimś, kto wypadł słabo absolutnie Cię podnosi do góry.

Przy wyjściu po komiku, bywa tak, że mówisz swoje najlepsze żarty i czujesz, że oni są w energii poprzedniego gościa i pierwszy minuty są na straty. Muszą się przestroić Ciebie, Twojego timingu i żartów. Przy tego typu przeglądach komików, zupełnie inaczej dobiera się materiał. Kocham te klimaty i uwielbiam taki challenge. Kiedy wychodzę po gigantach i daję radę, to jestem z siebie dumny. Kiedy jest kicha, to mam absolutny dół i kombinuje co poprawić. Jest to niesamowicie twórcze i motywujące. Słabi psychicznie tego nie wytrzymują.

Zdarzyło Ci się nie wyjść na scenę?
Nie, nigdy. Ten zawodowy sznyt mam jeszcze z teatru. Krystyna Janda nauczyła mnie, że aktor nie zagra, tylko gdy nie żyje. Ja mam tak ze stand-upem.

Ilu jest ludzi w polskim stand-upie, który dostali srogiego liścia od publiczności, ale wrócili i dziś są w czołówce?
Prawie wszyscy, którzy są w czołówce zaczęli od masakrycznej wtopy lub słabego wykonu. Nie możesz być dobrym stand-uperem, kiedy nie zaliczyłeś wtopy, bo tylko porażki Cię budują. Widziałem jeden z pierwszych open miców Jacka Stramika. Występowałem wtedy na Elżbietańskiej w Gdańsku na scenie Abelarda Gizy i Kacpra Rucińskiego. Była wtedy taka zasada, że pierwsze 3 minuty publiczność daje handicap, a jak jest słabo, to zaczyna buczeć.

Wyszedł Jacek Stramik, nie znałem gościa. Zaczął mówić jakieś hardcorowe żarty o Żydach i holocauście, na dodatek źle skonstruowane. Jest tragedia i absolutna cisza. On robi się coraz bardziej czerwony, ale brnie w to. Po 3 minutach na widowni jest „buuu!” i „wypierdalaj!”. Zszedł. Usiadł koło mnie. Widzę czerwonego gościa, który składa kartkę z żartami. Przyjechał z Poznania, zaraz będzie wracał PKSem. Myślę sobie, że albo rzuci się z mostu albo wpadnie pod pociąg. Ja na jego miejscu bym tak zrobił. Tydzień później Jacek Stramik znowu był na Elżbietańskiej. Dziś jest uznanym komikiem z własną sceną.


Fragment o bojaźni na scenie zaczyna się od 0:56, a o open-micu Jacka Stramika od 1:17. Całość rozmowy trwa blisko dwie godziny.