Znany aktor i stand-uper Rafał Rutkowski udzielił wywiadu dla dwutygodnika Twój Styl.
Kiedy odkrył pan, że humorem można wpływać na ludzi?
Pochodzę z wesołego domu. Dziadek i ojciec sypali dowcipami. Już w przedszkolu zauważyłem, że potrafię rozśmieszać innych i to ma wpływ na moją pozycję w grupie. W podstawówce awansowałem na klasowego wesołka, co ugruntowało moje przekonanie, że bycie śmiesznym może się opłacać. Nie miałem urody amanta. Dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi. Na wakacyjnych dyskotekach podpierałem ściany. Ale gdy na tych samych koloniach zorganizowaliśmy przedstawienie teatralne i „robiłem za śmiesznego”, wszystko się zmieniało. Koleżanki zagadywały. Miałem jakieś dziesięć lat, gdy uznałem, że skoro nie mogę wyróżniać się czymś innym, postawię na poczucie humoru. Chyba dzięki temu zdałem do szkoły teatralnej.
Przygotował pan dla komisji skecz?
Skąd! Miałem 190 cm wzrostu i uznałem, że do wielkiego człowieka pasują wielkie teksty, recytowałem monologi rycerskie i „Księdza Marka” Słowackiego. Ale trzeba było też coś zaśpiewać i tu wybrałem „Piosenkę o Braciach Rojek” z Kabaretu Olgi Lipińskiej, do słów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Rycerzy i Słowackiego komisja przyjęła obojętnie, po czym padło: „Prosimy o piosenkę”. Akompaniator zaczął grać, ale ja nie wszedłem w melodię, więc zapytałem: „Czy mogę jeszcze raz?”. Komisja zaszemrała, a siedzieli w niej między innymi Anna Seniuk, Zbigniew Zapasiewicz, Jan Englert. Akompaniator kiwnął głową, zaczął ponownie i… znów to samo. „Czy mogę jeszcze raz?”. Zacząłem śpiewać drżącym, trochę zbyt wysokim głosem: „Ja się nie boję Braci Rojek, no bo jak się braci bać? Ja w drodze im nie stoję, a dlaczego miałbym stać?”. I dopiero wtedy – bo byłem w wielkim stresie – zauważyłem, że komisja ryczy ze śmiechu, Maja Komorowska aż się położyła na stole. Oni myśleli, że przygotowałem skecz. A to był efekt zdenerwowania. No i zdałem.
Pana skłonność do bycia zabawnym pomaga w codziennym życiu czy je utrudnia?
Obśmiać coś to najtańszy sposób na chandrę, zły dzień, problemy. W trudnej chwili naprawdę lepiej się razem powygłupiać, niż milczeć czy krzyczeć. Kiedyś byliśmy w nieciekawej sytuacji finansowej: nie pracowałem w teatrze, a mieliśmy kredyt hipoteczny we frankach i one akurat poszły w górę… Groził nam krach. Magda była bliska załamania. „Mania, pakuj się, bierzemy walizy i spadamy stąd. Dzieciaki niech sobie same radzą”, powiedziałem poważnym tonem. To nie jest standardowy tekst i nawet przez to bawi. Pozwala spojrzeć z większym luzem na sytuację. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie można było znaleźć wyjścia, ani tak źle, żeby… nie można tego było obśmiać. „Jeśli wasza postawa się nie zmieni, przekażę was na eksperymenty naukowe do Chin”, mówiłem też czasem dzieciakom. Działało!
Umie się pan śmiać z siebie?
Nauczyłem się. Ale mężczyznom generalnie brak dystansu do siebie. Zauważam, że to przypadłość zwłaszcza Słowian: Niemcy, Anglosasi, Skandynawowie tak nie mają. Wydaje mi się, że to jest powiązane z systemem wartości. Wmawia się chłopcom, żeby byli macho, dobrze zarabiali, byli silni, bo tylko wtedy będą kimś. A wszystkie te atrybuty – tradycyjnie pojmowaną męskość, bogactwo, siłę – łatwo stracić. I ci chłopcy, mali i duzi, się tego boją. Myślę, że tak trudno im się z siebie śmiać, bo muszą być wiecznie czujni. Kiedy zarabiasz krocie, boisz się, że twoja firma może upaść albo szef cię wyrzuci i świat ci się zawali. Jak starasz się być supermacho i pojawią ci się zakola – świat też ci się wali, zaczynasz czuć się wybrakowany. A ja nauczyłem się, że w życiu lepiej przywiązywać wagę do rodziny, dobrych relacji z przyjaciółmi. Na dobrych więziach można dużo budować. No i jest się z kim wspólnie pośmiać. To ważne!
Całość wywiadu można przeczytać tutaj: