W październikowym Czasopismie Każdego Mężczyzny ukazał się wywiad oraz sesja zdjęciowa z Łukaszem Lodkowskim. Zapraszamy do przeczytania całej rozmowy z komikiem.
Wywiad z jednym z najpopularniejszych polskich stand-uperów to przyjemność, ponieważ Łukasz „Lotek” Lodkowski sam z siebie opowiada dowcipy i sypie anegdotami nie gorzej niż na scenie. Nam zdradza, że stand-up nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i przyznaje się, co zrobiłby z Robertem Więckiewiczem, gdyby spotkał go na ulicy…
Urwanie głowy z tą sesją!
Łukasz „Lotek” Lodkowski: No i bardzo dobrze, że urwanie głowy, bo moja dziewczyna bała się, że będę miał sesję z jakimiś innymi dziewczynami…
Dlaczego się bała?
Ł.L.: Bo jest bardzo zazdrosna.
O ciebie???
Ł.L.:: Słuchaj, ja też się dziwię. (śmiech)
Najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałeś to…
Ł.L.: No to mnie zastrzeliłeś! Co jakiś czas, kiedy coś widzę, myślę sobie: „To jest najśmieszniejsza rzecz na świecie!”. Ale żeby tak je sobie nagle przypomnieć… Na pewno najbardziej śmieszą mnie proste rzeczy. Na przykład jak ktoś się przewróci albo próbuje coś zrobić, ale nie może, bo jest gruby.
Bez kombinowania, co?
Ł.L.: Uwielbiam kompilacje wypadków! Mogę na nie patrzeć bez końca. Zresztą oglądanie ich jest nie tylko śmieszne, ale i pouczające. Widziałem na YouTubie tyle wypadków, że sam już się nie przewracam – jestem zbyt ostrożny.
Bawią cię klasyczne dowcipy, takie do opowiadania u cioci na imieninach?
Ł.L.: Jasne, mogę ci nawet opowiedzieć dwa moje ulubione. Przynajmniej ulubione na te chwile.
Zamieniam się w słuch.
Ł.L.: Dwóch Irlandczyków znalazło się na Dzikim Zachodzie. Przychodzą do szeryfa i mówią: „Szeryfie, chcielibyśmy zarobić jakieś pieniądze”. Na to szeryf: „Panowie, spokojnie, po prostu pojedzcie na południe. Tam jest mnóstwo Indian. Za każdy skalp Indianina, który mi przywieziecie, zapłacę wam sto dolarów”. Irlandczycy ucieszyli się i pojechali na południe. W pewnym momencie znaleźli się w sporym kanionie i otoczyły ich setki, a może nawet tysiące Indian. Irlandczycy patrzą jeden na drugiego i chórem mówią: „Będziemy bogaci!” (śmiech).
A ten drugi dowcip?
Ł.L.: W cyrku trwa przedstawienie. Na arenę wychodzi dyrektor i mówi: „Panie i panowie, przed wami największy numer w historii naszego cyrku! Wymaga od was tylko jednego – musicie zachować absolutna cisze”. Na środku areny stoi jeden stołek, na który pada snop światła. Po chwili wchodzi mężczyzna, staje na tym stołku, wyciąga fujarę i zaczyna walić konia. Wali i wali, trwa to i trwa, a wśród publiczności faktycznie cisza jak makiem zasiał. W końcu ktoś w tylnych rzędach nie wytrzymuje i chrząka. Facet na arenie aż podskakuje i pyta: „Ktoś tu jest???” (śmiech). To jeden z najlepszych dowcipów, jakie ostatnio słyszałem!
Jesteś kolesiem, który na imprezach rodzinnych nagle wstaje i opowiada ciociom takie dowcipy?
Ł.L.: Nie, dowcipów nie opowiadam, ale bardzo dużo żartuje sytuacyjnie. Moja rodzina jest bardzo spoko – wszyscy kumają moje żarty i przy stole jest fajnie.
Słyszałem, że twoja rodzina nie pije. Czy to kolejny żart?
Ł.L.: Tylko od święta, a i wtedy zazwyczaj wino – maksymalnie kieliszek albo dwa. Nigdy nie ma pijaństwa. Pamiętam, że raz ojciec zaproponował wujkowi, mnie i mojemu bratu, że w święta napijemy się wódeczki. Zgodziliśmy się, więc on zaczął polewać. Polewa, więc mówię, żeby podali cole, a on z wujkiem: „Po co ci cola?”. Odpowiadam, że na popitkę, na co oni: „Tak, dobry pomysł!”. Ojciec z wujkiem tak bardzo nie pija, że nawet nie wiedzieli, jak się do tego zabrać! No ale nic: ojciec polewa jednego, pijemy. Po chwili polewa drugiego, pijemy. I tak poszło chyba z sześć luf, aż w końcu mówię: „Panowie, spokojnie, zwolnijmy tempo, bo zaraz tu pośniemy!”. Na co ojciec z wujkiem znowu: „Tak, dobry pomysł!”. Skończyło się tak, ze oni rzeczywiście po godzinie spali i flaszkę dokończyliśmy już tylko z bratem (…).
No to gdzie ty nauczyłeś się pić?
Ł.L.: Jak to gdzie? W liceum i na studiach! To edukacji prowadzi do tego, że ludzie w Polsce potrafią pić! (śmiech)
Twój ulubiony alkohol to właśnie wódeczka?
Ł.L.: Nie, zdecydowanie wolę whisky i burbony.
Czyli, wbrew pozorom, wolisz pić statecznie, nie wyczynowo?
Ł.L.: Od jakiegoś czasu zdecydowanie tak. Byłem ostatnio na urodzinach kumpla, który zrobił je w shot barze., więc porządnie się porobiliśmy i później cierpiałem dwa dni. Mam już swoje lata – dzień po pijaństwie po prostu mnie nie ma.
O pijackie anegdoty cię nie pytam. Pewnie wszystkie opowiedziałeś na scenie.
Ł.L.: Może nawet opowiedziałem ich za dużo, bo często zdarza się, że ludzie na mieście kuszą mnie alkoholem. Ostatnio byłem gdzieś z dziewczyną i niedaleko nas szło dwóch typów, którzy ewidentnie mnie rozpoznali, wyjęli z torby jakąś whisky i zaczęli machać: „No dawaj!”. Nie wiem, co oni myśleli, że zostawię dziewczynę na środku ulicy i pójdę z nimi chlać? (śmiech) Ludzie piszą też do mnie wiadomości: „Przyjedź do Sopotu chlać z nami!”. Pewnie, kurde, już lecę!
Nie dziw się, taką masz renomę. Może nawet nie renomę pijaka, ale na pewno stand-upowego wariata – lubisz ostre żarty, gadasz o pijackich wyczynach.
Ł.L.: Faktycznie, lubię pożartować trochę ostrzej. Ludzie mówią na przykład, że nie można żartować z ułomności, ale ja się z tym nie zgadzam, bo niektóre są śmieszne. Czasami niektórzy oburzają się po moich występach, że żartuję na przykład z ludzi z zespołem Downa. Wiesz, ja też mam w dalszej rodzinie osobę z zespołem Downa, ale wcale nie uważam, że to są tak naprawdę żarty z niej – już prędzej z ludzi, którzy nie wiedzą, jak się przy takich osobach zachować.
Wyglądasz na faceta, który dobrze się bawi, kiedy jest na scenie.
Ł.L.: Bo tak jest. Kiedy materiał zaczynami się nudzić, to po prostu go zmieniam i znowu mam frajdę. Źle bawię tylko wtedy, kiedy jestem chory i zdecyduję się nie odwoływać występu. No, nie najlepiej bawię się jeszcze, kiedy dopiero testuję materiał – wtedy jest stres.
Jak jest w trasach stand-upowych? Sex, drugs and rock’n’roll?
Ł.L.: Teraz już zachowujemy się bardzo profesjonalnie, ale kiedy zaczynaliśmy, bywało różnie. Zdarzały się straszne melanże. Pamiętam, jak pewnego razu trzeciego dnia w trasie spojrzałem w lustro i okazało się, że mam dwa razy większą głowię niż normalnie. Tak mi wszystko popuchło!
Żeby być dobrym stand-uperem, trzeba mieć w sobie gen klasowego klauna?
Ł.L.: Nie trzeba. Są tacy, którzy go nie mają, a i tak są świetnymi komikami. Ale ja go mam. Już od podstawówki byłem tym kolesiem, który rozśmiesza wszystkich wokół.
To jakie cechy komik musi mieć? Samo poczucie humoru wystarczy?
Ł.L.: Nie wystarczy. Znam kilka przykładów ludzi, którzy prywatnie są bardzo zabawni, ale gdy próbowali swoich sił na scenie, to nie do końca im szło. Najważniejsza jest chyba charyzma. Poza tym myślę, że bardzo przydaje się plastyczna wyobraźnia. Na przykład ja dokładnie widzę w głowie wszystko, o czym opowiadam – wygląda to jak sceny z serialu komediowego.
Podobno zanim zostałeś komikiem, miałeś ciepłą posadkę w korpo?
Ł.L.: Tak, pracowałem w jednej z korporacji prawniczych. Dopóki nie zacząłem występować, to była dla mnie świetna, bardzo ciekawa robota.
Więc, skąd pomysł, żeby zająć się stand-upem?
Ł.L.: Kumpel powiedział mi, że w jednej z warszawskich knajp będzie open-mic – amatorzy będą mogli spróbować sił w stand-upie. Stwierdziłem, że to coś dla mnie. Wystąpiłem i złapałem bakcyla.
Często chodzisz w ciuchach El Polako, czyli firmy, którą założył raper donGURALesko. Lubisz polski hip-hop?
Ł.L.: Lubię, ale nie chodzę w tym ciuchach, dlatego, że jestem jakimś ortodoksyjnym hiphopowcem. Po prostu są na tyle duże, że dobrze w nich wyglądam. A Gurala poznałem, bo byliśmy razem w trasie, podczas której on też robił stand-up. Kiedy zobaczył, że chodzę w jego ciuchach, obiecał, że teraz będę dostawał je za darmo. Tak w ogóle to bardzo fajny człowiek, i bardzo inteligentny.
Kiedyś opowiadałeś, że w twoim liceum były gabloty z portretami dwojga jego sławnych absolwentów – Marii Curie-Skłodowskiej i Mariusza Czajki – i że twoim marzeniem jest do nich dołączyć. Już ci się to udało?
Ł.L.: Nie wiem, od dawna nie byłem w tym liceum. Koniecznie muszę tam zajrzeć.
Chyba nie jesteś dziś mniej popularny niż Mariusz Czajka?
Ł.L.: No chyba nie! (śmiech) Chociaż ja tam bym pana Mariusza zawsze rozpoznał. Tak w ogóle to miałem okazję wystąpić razem z nim na przesłuchaniu do pilota serialu, który nigdy nie powstał. Pan Mariusz miał grać faceta, który udaje, że umiera, więc ciągle robił „aaaaaa aaaaaaaaaaaa” (tu bardzo teatralna demonstracja – przy. red.), a pod koniec jego monologu w tle miała lecieć piosenka. Pan Mariusz zupełnie nie mógł tego zrozumieć. Za pierwsym razem sam tę piosenkę zaśpiewał, ale reżyser wytłumaczył mu, że nie powinien, bo będzie ona puszczona z taśmy. Za drugim razem też zaśpiewał, reżyser znowu interweniował. Kiedy za trzecim razem znowu zaśpiewał, reżyser już tylko machnął ręką. Ale było coś jeszcze! Pan Mariusz, chociaż nikt go o to nie prosił, przywiózł ze sobą na przesłuchanie ogromną torbę podróżną, w którego było w chuj sukienek, ze dwadzieścia peruk, w tym taka siwa Einsteina i inne klamoty. Kiedy to wszystko rozłożył, to zajęło pół pokoju! Pamiętasz, jak na początku wywiadu pytałeś mnie o najśmieszniejszą rzecz, jaką w życiu widziałem? To mogła być jedna z nich.
Ale z serialu ostatecznie nic nie wyszło. Mam wrażenie, że tak zwany mainstream, zwłaszcza telewizja, od dłuższego czasu próbuje ten stand-up obmacywać, ale jakoś nic z tego nie wychodzi.
Ł.L.: Dokładnie tak jest. Telewizja jakoś nie wie, jak zrobić z nas użytek, ale mam przeczucie, że kiedy w końcu coś wypali, to rozwali system. Zrobimy na przykład jakąś komedię kultową jak „Chłopaki nie płaczą” i dopiero wtedy cała machina ruszy. Tylko, że najpierw ludzie z telewizji muszą dać nam wolną rekę.
Stand-uperzy raczej nie potrzebują telewizji. Wy i tak jesteście popularni.
Ł.L.: To prawda, nam telewizja nie jest do niczego potrzebna, ale myślę, że to my moglibyśmy dać sporo telewizji, a przy okazji stworzyć nową jakość. A co do popularności: jakiś czas temu byłem z dziewczyną w Sopocie, a tam chyba z pięciuset metrów krzyczy do mnie pięciu typów „Lotek, siema, Lotek!”, ale przecież nie będę pół kilometra do nich szedł. Tamci jednak zaczęli mnie gonić, drąc się przez całą drogę. Pierwsze, co powiedzieli, gdy mnie dogonili, to „Słuchaj, Lotek, nie chcemy ci się narzucać…” (śmiech)
Niezłe!
Ł.L.: Ale to tylko jeden ze sposób na „nienarzucanie się”. Ostatnio podeszła do mnie bardzo nieśmiała, jąkająca się dziewczyna i pyta” „Przeprasza bardzo, czy ja mogę, yyy, bo mój chłopak ma urodziny i czy mógłbyś wymyślić jakiś żart i go nagramy?”. Powiedziałem, że mogę najwyżej nagrać, jak mówię mu „wszystkiego najlepszego” i tak zrobiliśmy.
Ludzie potrafią być wymagający.
Ł.L.: Postanowiłem wtedy, że gdy spotkam gdzieś Roberta Więckiewicza, to powiem mu: „O, dzień dobry, panie Robercie, jestem wielkim fanem, czy możemy nagrać krótki filmik, akcja zawiązuje się, kiedy mamy po piętnaście lat, jesteśmy razem w liceum, jest taka Mariola i ja się w niej kocham, i pan też się w niej kocha, ale ona wybiera mnie, więc pan wyjeżdża z miasta, po dwudziestu latach pan wraca, miłość odżywa, a ja jestem z Mariolą pokłócony, w wakacje nakręcimy ten film, na jesieni wskoczy do kin, tylko gdyby mógł pan ekipę zorganizować…”. Aż Więckiewicz spostrzegłby, że od dwóch miesięcy siedzi za frajer na planie filmu.
Z Więckiewiczem mogłoby ci się nie udać – on się dobrze maskuje.
Ł.L.: Właśnie, może też zacznę tak robić! Tylko że ja nie będę zakładał ciemnych okularów, kaptura i czapeczki z daszkiem. Wolałbym takie okulary z nosem i wąsami. Tak, żebym zwracał uwagę, ale żeby ludzie myśleli: „Czy to był Lotek, ten z tym nosem?! Nie, niemożliwe!” (śmiech)
Hm, a tak w ogóle to nie myślałeś o sobie, że masz w życiu duże szczęście?
Ł.L.: Dlaczego?
Bo jako człowiek z nazwiskiem Lodkowski masz ksywę „Lotek”, a nie „Lodek”.
Ł.L.: Powiem ci, że trener koszykówki w liceum mówił do mnie Lodziu. Pamiętam, że raz na jednych zawodach w ważnym momencie meczu rzucałem osobiste, a on darł się: „Z nadgarstka, Lodziu, z nadgarstka!”. Nie trafiłem ani razu. A poza tym masz rację, faktycznie miałem szczęście, że klasa jakoś tego nie podłapała.