Spędziłeś sporo czasu w Stanach Zjednoczonych, mateczniku stand-upu, tam należy szukać twoich pierwszych inspiracji?
Z racji tego, że byłem młody i nie za bardzo mogłem spędzać czas na imprezach, to mieliśmy tam taki zwyczaj, że wieczorem oglądaliśmy telewizję, a w niej popularny był stand-up – HBO i tak dalej. To była moja pierwsza styczność z tą formą rozrywki i stwierdziłem, że to bardzo ciekawe: ktoś potrafi w pojedynkę wyjść na scenę i praktycznie samymi słowami skupić uwagę nawet kilku tysięcy ludzi. Najciekawsze jest to, że ludzie kupili na ten występ bilety, a komik często w swoim występie krytykuje ich sposób życia. Kiedy wróciliśmy do Polski, nie miałem zamiaru zostać komikiem, ale znudziła mi się moja zwykła praca i zacząłem szukać czegoś nowego.
Co robiłeś?
Z wykształcenia jestem nauczycielem angielskiego, natomiast pracowałem w gastronomii – to był rodzinny interes. Lepiej płacili niż w szkole, więc nie było się nad czym zastanawiać. Było mi tam miło i bezpiecznie, ale z przerwami pracowałem tam ponad 12 lat i trochę się już wypaliłem. Postanowiłem poszukać w Internecie, kto i gdzie robi w Polsce stand-up. To był rok 2012 i wtedy to dopiero raczkowało. Abelard [Giza – przyp. red.] z Kacprem [Rucińskim – przyp. red.] mieli scenę w Gdańsku. Z ciekawości, nikomu nic nie mówiąc, pojechałem, żeby się tam sprawdzić na open mic, czyli w takiej pięciominutowej formie. Tak się zaczęło.
Open mic to dobry start dla aspirujących komików?
To jedyny sensowny sposób, żeby zacząć. Z reguły na każdej scenie jest open mic. Wystarczy wcześniej się zgłosić i zaczynasz. Z czasem zbudujesz sobie z 15-20 minut i już możesz występować jako support, czyli przed kimś, kto robi to dłużej i ma większe doświadczenie czy rozpoznawalność. Gdy utkasz te pół godziny, możesz nazywać to programem i jeździć z kimś we dwójkę. Ostatni etap to występ solowy – wtedy musisz mieć przynajmniej z 45 minut, choć niektórzy grają ponad godzinę. Wtedy już jesteś zawodowcem, to ty jesteś gwiazdą i na ciebie kupują bilety.
Jakie możliwości daje stand-up komikowi? Jest jakaś wytyczona ścieżka kariery?
W Stanach stand-up jest dla wielu szkołą życia, pierwszym krokiem do kariery w Hollywood czy Nowym Jorku. Można dostać się do telewizji, pisać żarty czy scenariusze do programów rozrywkowych albo zostać aktorem komediowym. W Ameryce często na występy przychodzą headhunterzy z różnych stacji telewizyjnych. Wtedy robi się gorąco na scenie, bo to szansa na awans. W USA bardzo szybko zorientowano się, że stand-up gromadzi i kreuje ciekawe osobowości i łatwo tam znaleźć kogoś, kto ma łeb do komedii. Jeśli samemu potrafisz wykreować coś na scenie, to z pomocą telewizji będzie tylko łatwiej.
U nas jest odwrotnie. Stand-up wszedł tylnymi drzwiami i przebija się bez telewizji. Telewizja spóźniła się na stand-up, tak jak kiedyś było z hip-hopem. Widziała w tym kilku gości, którzy opowiadają coś ze sceny w knajpie, zajawkowiczów z osiedla. Stand-up bardzo szybko się rozwinął i przebił kabaret, który zrobił się leniwy, przestał pracować. Przede wszystkim stand-up jest bardzo bezpośredni i szybko trafia do ludzi. Nawet jeśli jest nieokrzesany, to ludzie to kupują. Tym bardziej w czasach, kiedy poprawność polityczna jest coraz wyraźniejsza i trzeba uważać na to, co się mówi. Stand-up jest takim ostatnim bastionem wolnego słowa.
Telewizja całkiem się spóźniła? Komicy w ogóle nie poważają tego medium?
Spóźniła się, by być takim medium, które pomaga i kreuje. Ludzie, którzy już zaistnieli na scenie stand-upowej, w ogóle jej nie potrzebują. Oni już mają kariery, nagrywają speciale, to idzie w Internet, ludzie oglądają, a potem chodzą na biletowane występy. Internet przejął wszystko. Owszem, kiedy pojawia się możliwość występowania w telewizji, to jak najbardziej. Wiele osób chce i bierze to pod uwagę, mają pomysły na programy, ale teraz jest to co najwyżej miły dodatek. Telewizja może jednak jeszcze nadrobić swoją stratę. Wyłapywać tych ludzi i korzystać z ich kreatywności, na przykład przy pisaniu scenariuszy, tworzeniu programów. Przez to, że jest się na scenie w czasie rzeczywistym, bez żadnych powtórek, my mamy inne wyczucie żartu i wiemy, że nie można sobie pozwolić na błędy. Po to jest właśnie open mic. Nawet zawodowcy testują swoje programy przed trasą. Kiedy przygotuję na przykład 15 minut nowych żartów, idę testować to na sceny. Z tych 15 minut zostają mi może trzy, cztery. To jest proces ścinania tego tłuszczu, pracowania nad żartem, żeby był coraz lepszy. Kiedy żart „siada” 9 na 10 razy, czy czasami nawet 10 na 10, to wtedy wiem, że to perełka, którą mogę dalej sprzedawać i jeździć z nią w trasy. W telewizji tak się nie pracuje. Ktoś pisze scenariusz, potem dochodzi wizja reżysera, jeszcze aktor musi to przerobić, montaż. Materiał przechodzi przez wiele głów, rąk i oczu, rozmywa się i wychodzi słabo. Bo nie jest sprawdzany przed publicznością.
Całość rozmowy można przeczytać tutaj.